20.12.12

trzy lata i koniec świata





























W taką noc jak ta trzy lata temu poznaliśmy się:) Bywają czasem zdarzenia spektakularne, które zmieniają bieg wydarzeń. I tak było wtedy. Świat na chwilę stanął w miejscu, potem zawirował, a potem pewnie wrócił do normy. Chociaż już nic nie było takie samo. I jak sobie teraz o tym myślę, to w duchu dziękuję Wszystkim Zbiegom Okoliczności, które pozwoliły nam się tej nocy poznać. I S., za to że jest ze mną. Bo to najlepsze co mnie spotkało.

Dość tkliwości:) Ilustracją jest zdjęcie z tej pamiętnej zimy, ale już z innego miejsca. Gdzie przyszło nam się spotkać prawie w połowie drogi.
A końca świata raczej nie będzie, za dużo jeszcze przed nami.

18.12.12

bajgle































Zrobiłam bajgle. Własnoręcznie. Sama:) I udały się świetnie. Może forma pozostawia jakieś życzenia, ale smak bez zarzutu. Przepis stąd. A dlaczego bajgle? (Które wcale nie są tylko i wyłącznie tradycyjnie polskim krakowskim przysmakiem.) Z racji zainteresowań własnych i słabości do pieczenia najróżniejszych rzeczy. Kopaliński pisze, że bajgiel to żydowski obwarzanek i wie co robi. A nie wiem czy wiecie - wieść gminna niesie, że sam bajgiel doczeka się poważnego naukowego opracowania. Pewien szanowany profesor z Izraela już od jakiegoś czasu zbiera wszystkie informacje na ich temat:)
U nas bajgle pojawiły się w niedzielny poranek. Niestety nie doczekały wieczora. Zostały zjedzone na sucho i z łososiem i białym serem i wszystko było pyszne.
A przy okazji już od jakiejś chwili piekę sama chleb na zakwasie. Nic trudnego tylko trzeba się zorganizować odpowiednio i posiąść zakwas. Albo sprezentowany (dziękuje jeszcze raz Pani Mamie A.) albo zrobić samemu. Chleb wychodzi niesamowity i żaden inny się do niego nie umywa!

15.12.12

W drodze

Za oknami jesienno-zimowa deprecha, więc pozwólcie, że rozciągniemy temat wakacji do granic możliwości. Tym razem kilka fotek z rejsu na Bornholm dla wszystkich, którzy tęsknią za latem, czyli rowerowej eskapady ciąg dalszy...







9.12.12

przyszła zima


































I przyszła zima. Trochę nas zaskoczyła, bo plany weekendowe mieliśmy zupełnie inne. Przepraszam bardzo H., ale nie daliśmy rady dojechać naszym pojazdem do Ciebie. Tym bardziej, że jeszcze towarzyszą nam letnie opony. Mogliśmy tylko korzystać z własnych nóg, więc udaliśmy się na długi psi spacer. Było magicznie, bajkowo i mroźnie. Wcale daleko nie odeszliśmy od domu, a dotarliśmy do zupełnie innego świata. Kto nie wierzy niech przyjeżdża i przekona się na własne oczy.

2.12.12

Bowie




Rugia, czyli w drodze na Bornholm

Wakacyjnych wspomnień ciąg dalszy! Rugia była kolejną po Uznam wyspą na Bałtyku, którą odwiedziliśmy. Na całej wakacyjnej trasie okazała najdziksza i ... najmniej przygotowana pod kątem infrastruktury rowerowej. Co prawda, ścieżki rowerowe były tam nadal, jednak czasami ich jakość oraz oznaczenie pozostawały wiele do życzenia. Często musieliśmy kluczyć i domyślać się, którą z dróg na skrzyżowaniu wybrać. Niedokładna mapa zdobyta po drodze w centrum informacji turystycznej też nam za bardzo nie pomagała. Takie nieciekawe wrażenie na szczęście mieliśmy tylko na początku, może dlatego że zostaliśmy przywitani (a dokładniej mówiąc Ł.) ukąszeniem jakiegoś robala, a w dodatku kończyła nam się woda i nie mogliśmy nigdzie znaleźć żadnego sklepu. Jednak im dalej na północ wyspy, tym bardziej na plus zmieniał się jej obraz w naszych oczach. Zaskoczeniem dla nas była ilość oraz rozmiary tutejszych kempingów. Jeśli by patrzeć na wyspę tylko przez ich pryzmat, można by odnieść wrażenie, że przyjeżdża tu na letni wypoczynek połowa niemieckiej populacji. Na pierwszym polu namiotowym, na którym przyszło nam spędzić noc - na pobliskiej wysepce Ummanz, wizyta w bloku kuchenno - sanitarnym wiązała się z 10 - minutowym marszem w każdą stronę. Wyobraźcie sobie naszą frustrację, kiedy to głodni i zmęczeni w końcu docieramy do upragnionej kuchni i odkrywamy, że zapomnieliśmy zabrać z namiotu pudełka z przyprawami!!! Na szczęście dnia następnego rekompensujemy wszelkie niewygody najlepszą kawą naszych wakacji zagryzioną przepysznym ciachem. A wszystko to w przeogromnej kawiarni - palarni kawy - przerobionej ze starej stodoły, w miejscu, które trudno byłoby nawet nazwać wsią.Oczywiście byliśmy jedynymi gośćmi (przynajmniej na początku:)). Rugia słynie przede wszystkim z Kap Arkona - skalistego przylądka na północnym krańcu wyspy, gdzie znajdują się przecudowne białe klify, których mogłoby pozazdrościć nawet Dover. Poza tym jest tam również podobno słynne starosłowiańskie miejsce kultu Świętowita oraz ewenement - dwie latarnie morskie niemal obok siebie. Żeby się tam dostać, trzeba się trochę napocić, zwłaszcza jak podróżuje się objuczonym po pachy rowerem. Warto jednak zobaczyć. Dodatkową atrakcją, zwłaszcza dla dzieci, może być znajdujące się tam również centrum edukacyjne z bardzo interesującą multimedialną wystawą poświęconą historii naszej planety oraz różnym organizmom na niej żyjącym. 
Innym, chociaż dużo mniej spektakularnym miejscem, z którego słynie ta niemiecka wyspa jest miejscowość Prora, w której naziści wybudowali największy (najdłuższy)ośrodek wypoczynkowy dla wiernych wyznawców idei. Dzisiaj niestety cały kompleks przypomina opuszczone radzieckie koszary. Jedynym pozytywnym akcentem jest znajdujący się na terenie ośrodka hostel - wyremontowany i zadbany - szkoda że nie na kieszeń skromnego turysty rowerowego z bloku wschodniego;) Śpimy więc na terenie prywatnego ośrodka wypoczynkowego u dziwnej pani - jesteśmy jedynymi namiotowcami - a następnie udajemy się do portu, gdzie wskakujemy na prom i obieramy kurs na duński rowerowy raj - wyspę Bornholm.







23.11.12

Jako że człowiek nie może na okrągło jeść chleba (ja tam mogę, zwłaszcza ten domowy, w wykonaniu A., ale mam też ciągoty do próbowania nowych rzeczy), urozmaicamy ostatnio naszą dietę pierogami w różnej postaci. Tym razem w odsłonie szpinakowej i w sosie curry (którego niestety nie uchwycono na zdjęciach) - smakują wybornie. Po przepis można się zgłaszać do A. :)









13.11.12

zmiany











































Dzisiaj pierwszy raz zostaliśmy sami. Ja i pies. S. na cały dzień musiał wyjść do pracy. 
Pogodę mamy wymarzoną, więc poszliśmy na długi spacer. Są pewne plusy mieszkania na obrzeżach miasta. Mamy gdzie się poszwendać. Pies od godziny odsypia naszą wyprawę.
Zabawne jak zmienia się świat opiekuna psa. Pies powoduje interakcje z różnymi przypadkowymi ludźmi. Szczególnie szczeniak o dwukolorowych oczach.
W domu chowamy buty i kapcie. A domowe nasze życie przeniosło się trochę na podłogę, gdzie grasuje pies. I zdecydowanie mniej śpimy i połowa z nas wcześniej wstaje. S. przeniósł swoją aktywność sieciową tutaj. Chyba nie chce zdominować naszych życiowych relacji psem. Chociaż myślę, że na razie jest to nieuniknione:)

9.11.12

już jest:)

























Przedstawiam naszego psa, który jest z nami od wczoraj:) 
My też zauważyliśmy, że różni się znaczenie od tego, który miał się u nas zjawić. Pani z hodowli musiała pomylić szczeniaki. Tak przynajmniej obstawiamy. Jednak żadne z nas nie ma jej tego za złe. Bowie (trudno nie dostrzec podobieństwa do pewnego znanego artysty estradowego:)) już się u nas zadomowił. Pocieszne stworzenie. Rozjeżdżają mu się łapy i szczeka na swoje odbicie w lustrze. Bystry, szybko łapie, o co chodzi ludziom. Jeszcze jesteśmy w fazie wstępnej i poznajemy się. Przynajmniej jeżeli o mnie chodzi. S. już utonął w tych psich oczach. Teraz możemy już zostać pełnoprawną sforą.

2.11.12

na niego czekamy:)



























Dla wtajemniczonych - to na niego teraz czekamy. Ja cierpliwie, S. trochę mniej:) (mniej cierpliwie, bo czeka pewnie bardziej!)

1.11.12

rok i dwa



























Przedwczoraj blog obchodził pierwsze urodziny, a my drugą legalną rocznicę. Trochę mnie dziwi jak czas niepostrzeżenie szybko płynie. Dziękujemy M&M za zeszłoroczny prezent, który pozwala być bliżej z tymi, którzy są daleko. A ja dziękuję S.:)


21.10.12

Część drugą czas zacząć;)

Wiem, wiem, trochę wstyd i hańba, że tak długo nas tu nie było. Temat wakacji to już tylko mgliste wspomnienie, a tymczasem mamy jeszcze sporo zaległych zdjęć. Na czym to ostatnio skończyliśmy?...Świnoujście. No tak, spotkanie z K. i Ł., nocleg na specyficznym, pachnącym dymem, kiełbasą i wódką kempingu, na którym gęstość zaludnienia można by porównać do tego w brazylijskich fawelach; wyjazd w dalszą drogę, która o mały włos skończyłaby się zanim na dobre się zaczęła. Zerwany łańcuch K. trochę pokrzyżował nam szyki, ale miły pan z wypożyczalni rowerów, pasjonat pełną gębą, przyszedł nam z pomocą w niedzielny poranek. Doprowadził łańcuch, a przy okazji resztę roweru do porządku, spędził nad nim jakieś 1,5 h, nie chcąc nic w zamian!!! Główna promenada w Świnoujściu, przy zejściu na plażę, walcie jak w dym!!! Dziękujemy!!!
Opuściliśmy Polskę, obierając za cel Sassnitz, portową miejscowość na wyspie Rugii, skąd potem mieliśmy przeprawić się promem do bornholmskiego rowerowego raju. Krajobraz zmienił się radykalnie, przyzwyczajeni do niczym nie zmąconej ciszy nadodrzańskich rozlewisk, musieliśmy stawić czoła całej rzeszy (hmm, może będąc w Niemczech, należałoby raczej unikać tego słowa ) pieszych i rowerowych turystów, którzy tłumnie przybyli podziwiać uroki bałtyckiego wybrzeża. Już niedługo słowo "rzesza" miało do nas przemówić z całą swoją mocą - dojechaliśmy do Peenemunde - miejscowości, w której produkowane rakiety V1 i V2 omal nie przesądziły o losach II wojny światowej. Na szczęście nie udało im się, ale za to zamieszały nieźle w świecie nauki, przyczyniając się do wysłania pierwszego czlowieka w kosmos. Dodatkową atrakcją tej miejscowości jest elektrownia - muzeum oraz radziecki okręt podwodny, totalny industrialny krajobraz wprowadzający w niepokojące uczucie melancholii. Poza tym, trudno się stamtąd wydostać, bo wpływająca tu do Bałtyku rzeka Peene odcina drogę ucieczki, zwlaszcza po godzinie18, kiedy to odpływa ostatni prom na drugi brzeg. Zostaliśmy zatem na noc, na kempingu widmo, którego właściciel miał się pojawić na drugi dzień. Nocleg z widokiem na elektrownię, okręt podwodny plus ekstra dwa zardzewiałe kontenerowce, w kranie woda niezdatna do picia, ale za to przestronne łazienki i gorący prysznic!! I kuchnia do naszej dyspozycji - tak nam się przynajmniej wydawało, do czasu kiedy naszedł nas (grubo po zmierzchu) pan o fizjonomii Chucka Norrisa i dał nam do zrozumienia, że się mylimy. Podobno był to właściciel - dziwne, bo nie wziął od nas pieniędzy. Na drugi dzień też się nie pojawił - cóż, może było mu głupio za swoje zachowanie...Pożegnaliśmy Peenemunde bez większego żalu, uprzednio zwiedziwszy muzeum. Na drugim brzegu czekało na nas piwo i przepyszne kanapki ze śledziem i cebulą - chwila, dla której warto żyć!!! Potem, tradycyjnie już, zerwany łańcuch po raz drugi, chwilowe rozdzielenie się, plaża kitesurferów, przypadkowe spotkanie pod sklepem i dalsza podróż już razem, bez większych zmartwień. Przed wjazdem na Rugię szybkie zwiedzanie Stralsund, pięknego miasta z długą historią, ciasto i kawa ku pokrzepieniu serc.